Herbert prawdziwy

Słuchaj tekstu na youtube

To my jesteśmy ubodzy, bardzo ubodzy. Znakomita część sztuki współczesnej opowiada się po stronie chaosu, gestykuluje w pustce albo mówi o historii własnej, jałowej duszy.
Dawni mistrzowie, wszyscy bez wyjątku, mogli powtórzyć za Racinem – „pracujemy po to, aby podobać się publiczności”, to znaczy wierzyli w sens swojej pracy, możliwość międzyludzkiego porozumienia. Afirmowali widzialną rzeczywistość z natchnioną skrupulatnością i dziecięcą powagą, jakby od tego miały zależeć — porządek świata i obroty gwiazd, trwałość niebieskiego sklepienia. Niech pochwalona będzie ta naiwność.

Z. Herbert, Martwa natura z wędzidłem

Leopolis – to tu, na wzniesieniu, w renomowanym Gimnazjum Kazimierza Wielkiego rozpoczęła się wielka wędrówka umysłowa Księcia Poetów. Stąd zabrał wspomnienia o prztyczkach na szczęście, które uczniowie przed zajęciami dawali w kamienną stopę patronowi, to stąd wyniósł cenną wiedzę śródziemnomorską, wtłoczoną do głowy twardą szpicrutą profesora Jasilkowskiego. Specyficzne są również wspomnienia jego kolegów ze szkolnych ławek: Jerzego Barańskiego, Hanki Pappe – Gabańskiej.

Lata w lwowskiej szkole Herbert spędził jako dobrze wychowany, nie wychylający się, mający zawsze więcej koleżanek niż kolegów – chłopiec z dobrego domu. Dość zabawnie paradoksalne są jego szkolne wcielenia biorąc pod uwagę późniejsze idee, które spisywał piórem jako dojrzały poeta. Mamy Herberta ministranta – „kadzidłowego”, jak określiła go Joanna Siedlecka, ale jest też Herbert buntownik z wysublimowanym wyczuciem strategicznym, który po opanowaniu szkoły przez Czerwonych potrafił znaleźć przedmiot pomocny w małej dywersji.

Koledzy wspominali jak to cichy i ułożony zawsze chłopiec rzuca hasło odwrócenia wszystkich sowieckich portretów do ściany albo proponuje dziarsko ucieczkę z zajęć nauki języka ukraińskiego.

Jak wspomina Jerzy Barański w ich „budzie” obowiązywał podział na oddziały a i b – a dla lepszej i b dla gorszej części uczniów przy czym jego kolega Zbysiu zawsze w a – nigdy nie schodził ze swojego poziomu.

„Spokojny, poważny, niezły uczeń, ministrant” – jak wyraził się kolega Jerzy w rozmowie z autorką Pana od Poezji. Ważne jest jednak to jaki obraz Lwowa z lat dziecinnych pozostał w pamięci Herberta i odbijał się w jego poezji do końca życia.

Lwów jako miasto amalgamatu kultur właściwie od początku swojego istnienia stanowiło niezwykły nigdzie indziej niespotykany kruszec z którego czerpali jego wielcy myśliciele, nauczyciele, artyści. Już w XIII wieku, kiedy stary kontynent tkwił jeszcze gdzieniegdzie w pogańskich wspomnieniach, Lwów oprócz licznych cerkwi posiadał swoją łacińską ostoję chrześcijaństwa – kościółek św. Jana.

Obok Rusinów żyli w tamtym czasie również Niemcy, którzy mieli szczęście otrzymać ten rzadki przywilej korzystania z własnego prawodawstwa. Poza Rusinami i Niemcami Fryderyk Papée – historiograf Lwowa i wybitny działacz niepodległościowy opisuje też przybyszów z krajów egzotycznych handlujących tkaninami i przyprawami. Właściwie ostre kontury charakteru miasta, które ostały się aż do bezprawnego pojałtańskiego porządku granic zarysowywały się już w okresie panowania Rusinów. Lwowski historyk opisywał lepianki tatarów na rubieżach prastarego grodu, przywiślańskie getto Żydów rusko- i polskojęzycznych. W czasach staropolskich prym zaczął wieść we Lwowie polski kościół katolicki a katoliccy wielmoże znacząco wpływali na układ sił w grodzie. Jakże znamiennym symbolem przenikania kultur pod sprawiedliwym rządem Polaków stali się Ormianie (co ma niemały związek również z pochodzeniem Herberta). Ormianie, którzy z własnej nieprzymuszonej woli weszli pod płaszcz katolicyzmu i którzy do dziś są historycznymi przyjaciółmi narodu polskiego.

Miasto, które miało tak wspaniały bagaż historyczny, będące symbolem polskiej siły intelektualnej, kolebką wielkich ludzi, punktem sąsiadowania różnorodnych światów w końcu zostało rzucone na kolana. Pierwszą próbę wytrzymało w 1918 roku podczas ukraińskiej rewolty. Ogromne cienie stróżów miasta – Orląt Lwowskich będą patronowały jeszcze pokoleniu ‘20 do pierwszej, fatalnej klęski w 1939 roku. Cienie te, jak wiemy, będą w świadomości Herberta – patrioty przypominały o wstydzie z niedokonania obowiązku… wcześniej często mawiał – „zawsze marzyłem o karabinie”.

Pozbawiony doświadczenia „chrztu bojowego”, widoku białej flagi na ratuszu i zgrzebnej trumny kolegi z ławki, Herbert wracał często we wspomnieniach do swojej niedyspozycji żołnierskiej, ubierając je często w słowa ekspiacji – uznawał widocznie, że jeżeli nie może podzielać losu bohaterów, powinien być ich piewcą.

Feliks Cały ułożył w okresie walki z Sowietami wiersz oddający wspaniale klimat poczucia klęski i złamania młodego ducha. Lwów po tym upadku nie podniósł się już nigdy na polskich nogach.

„Bitschan na polu chwały

A ja wyszedłem zdrów

Ich sukces był wspaniały

My – Oddaliśmy Lwów.

Mamo, jak żyć dalej?

Z rozpaczy pęka głowa

Gdy znowu przyjdzie kolej

Życie oddam dla Lwowa”.

Herbert nie walczył z karabinem w dłoni, Herbert od zarania swojej dojrzewającej samoświadomości podnosił sztandar napisany piórem: lubował się w „podburzaniu tłumów”, pisaniu satyrycznych wierszyków i składaniu szkolnych żurawiejek. Koledzy wcale nie uważali go za wielkouchego mola książkowego z ułożoną w kajeciku przyszłością. Zawsze opisywali go jako „rozsądnego buntownika’’ posługującego się wysublimowaną strategią działania, pupilka dziewcząt – dżentelmeńskiego i szarmanckiego, który zawsze miał jakiegoś ironicznego asa w rękawie.

Taki obraz nie pasuje do jego znanej słabowitości à la suchotnik zamierzchłej epoki irracjonalizmu. Nie da się ukryć jednak, że ta niezgodność charakteru z kondycją fizyczną zbliża ten etap życia Herberta do podobnie zaaranżowanego okresu w życiu Słowackiego. obaj słabowali w tak doniosłym momencie historii, obaj szukali tożsamości u stóp Hellady, obaj czas niezborności ciała z wolą ducha i miejscem wpisali w swoją biografię zgłoskami osobistej klęski, jednak obaj różnie ujmowali ją w ramy poezji; Słowacki nie miał tej pokory co Herbert. Pokora Księcia Poetów jednak nie objawiała się tylko w pierwszej warstwie znaczeniowej cyklu Pana Cogito, który lubił mówić z uśmieszkiem drwiny i dystansu do samego siebie o swoich słabościach. Czyż nie w herosach i bogach skrzywdzonych przez mitologię Herbert widział samego siebie? Czyż nie Siódmy Anioł kuśtyka z przepalonym gardłem przez puste ulice współczesności? Czy Pan Cogito nie jest tytułem – pomnikiem tak subtelnie wystawionym sobie za życia? Pewność swoich myśli nie szła jednak u Herberta z pewnością przekonań przynajmniej do końca lat 80.

Wiele głosów uznających chwałę jego poezji podkreślało jednak jedną zmazę, jedną rysę, która tak mierzi w obrazie poety – patrioty – omijanie nazwy, która wszystko by wyjaśniła – Lwów. W wierszach pełnych wspomnień, które przewijają się przez wszystkie lata życia Herberta nigdy nie znajdziemy nazwy najbliższej jemu sercu. Zawsze jest to obraz miasta bez zwrotu do adresata, bez inwokacji.

Charakter objaśniająco – rekonstrukcyjny ma nawet wiersz z ostatniego – rozliczeniowego tomu Epilog burzy. Herbert składa strzępki przestrzeni planu miasta w mętny obraz ze snu, który posiłkuje się przeszłością i jej namacalnymi, istniejącymi elementami. Mgławice, planety – czy to są słowa, które asocjować mogą miasto? Na dnie oceanu gwiazda z soli a powietrze przesiewa błyszczące kamienie – to kłęby duszy w złączeniu melancholii ze wspomnieniem i wstydem, jak ciężki sen w którym nie da się krzyczeć ani otwierać drzwi.

„[…] co noc staję przed zatrzaśniętą bramą mojego miasta”

Powraca znów symbolika kamienia w refleksji herbertowskiej. Kamień jako doskonała niezmienna, zimna o różnej strukturze ale tej samej objętości historycznej – świadczącej o jej doniosłości. Tradycja i zastygły czas w jasnym przesłaniu kamiennej mowy.

Pojawia się też w wierszu W mieście z ostatniego tomu, który jest widocznym odniesieniem do wiersza Miłosza pod tytułem W mojej Ojczyźnie – skrzydlaty kamień. Jest też ostatni kamień urodzenia – kamień biologicznego, rzeczywistego współistnienia z miejscem.

Herbert tonem pospiesznie uchylającym się od wyjaśnień mówi o mieście do którego nie wróci, dodaje jednak słowo określające, które powoduje bezbłędną orientację – miasto kresowe, którego nie ma na żadnej mapie. Życiodajna pamięć o miejscu urodzenia jest jednak ciemna i smutna – bo zatrzaśnięta.

CZYTAJ TAKŻE: Norwid, czyli romantyzm polemizuje z romantyzmem. Od Cyganerii do samotności

Herbert w słynnym wywiadzie z Jackiem Trznadlem z 1985 roku wspominał o Lwowie i o epizodzie AK. Pod koniec życia mówił surowo o nauce cywilizacyjnej. Nie można go nazwać jednak prawicowym w rozumieniu przedwojennym – Herbert kpił z endecji podobnie jak Miłosz, o czym świadczy nie tylko wiersz Substancja, ale też Prologu gdzie możemy poznać prawdziwy stosunek, bolesny i tragiczny stosunek do pojęcia Ojczyzny:

„Rów w którym płynie mętna rzeka

nazywam Wisłą. Ciężko wyznać:

na taką miłość nas skazali

taką przebodli nas ojczyzną”

Herbert nie nazywał endecji wprost organizacją faszyzującą jak Miłosz, jednak zadziwia zajadłość w ironii kierowana pod adresem skrajnej prawicy dwudziestolecia. Nie usprawiedliwia Herberta również jego nieznajomość programu i pism Romana Dmowskiego, który w sztandarowym dziele endeków pisał:

„Na głębszych podstawach oparty patriotyzm nie potrzebuje też żywić się i wspierać przekonaniem o wyższości swego narodu nad innymi, a poczucie niższości własnego narodu pod jakimkolwiek względem nie może zmniejszyć jego moralnej siły. Przywiązanie do narodu nie powinno osłabiać umysłu człowieka, jego zdolności do krytyki, nie powinno go zaślepiać w sądach o tym, co mu najbliższe, szerzenie zaś w narodzie przyjemnych złudzeń co do własnej wartości jest tym szkodliwsze, im dalsze są one od prawdy”.

Te myśli zbijają argumenty Herberta jakoby nacjonalizm obarczony był grzechem pychy rasowej i posiłkował się filozofią wyższości jednego narodu nad innymi.

Herberta nie należy więc wpisywać w panteon twardej prawej strony. Z pewnością nie był Oliveirą polskiej myśli konserwatywnej. Nazywał zjawiska po imieniu, tak jak słynne: „socjalizm z ludzką twarzą która ma twarz potwora’’, kierował się prawdami starożytnych, był jednak zawsze bliżej greckich świątyń niż kraju, który kochał z obowiązku dobrego obywatela, „prześladując go swoją dziwną miłością” …do końca. Jednak to Herbert chciał pojedynkować się z Miłoszem, gdy ten podczas zakrapianego przyjęcia u wspólnych przyjaciół – Carpenterów – powiedział, że Polska powinna być wcielona do ZSRR. To Herbert napisał Wilki – te Wilki, które nosimy dzisiaj na koszulkach z biało-czerwoną wstęgą.

To Herbert napisał pamflet na Miłosza Wiecznie Rozdartego o ironicznej nazwie Chodasiewicz, w którym obnażył nieco naszego noblistę, wg znawców, w dość niewybredny sposób.

„Był z natury emigrantem tak jak ktoś

rodzi się powiedzmy draniem świętym lub artystą”

To Herbert nauczył nas, że prostota formy i zwoje z mowami Demostenesa, nie muszą być tylko „opiewaniem poezji o sadzeniu grochu”, jak określał Mickiewicz wtórność estetyki „klasyków”.

Herbert nie jest sentymentalny w powrotach do źródeł, to niesamowite, że nie sili się na bycie Koźmianem wspominając Prometeusza a jednocześnie nie dekonstruuje jak rasowy modernista wartości mitu. Prywatna mitologia, którą pisał przez 20 lat swojego życia, czyli flesze na greckich bogów i herosów, ujmując w sposób personalistyczny, wyciągając z mitu człowieka, nadprzyrodzoność i problem polityczno-psychologiczny – jest dziełem zarówno poetyckim, publicystycznym jak i filozoficznym.

To Król mrówek – tom prozy, w którym znajdziemy urokliwie przekorny w swym westchnieniu do tradycji – charakter twórczości Herberta i tego, co chciał za jej pomocą obronić. Tak, Herbert próbował być obrońcą, przy okazji budując kolejne fantastyczne miasto-państwo poezji. Był najlepszym przykładem na to, że nie trzeba być stereotypowym „betonem” i pogrążonym w stagnacji eremitą mając klasyczne podejście do sztuki, kultury, definicji, metod badawczych, literaturoznawstwa o którego przedmiot pytają dzisiaj w panice humaniści. Ta Prywatna Mitologia ma wymiar wszechstronny i wieczny. Mając po raz pierwszy styczność z herbertowską prozą czuje się tajemniczą mieszaninę doznań począwszy od irytacji takim nieklasycznym podejściem do klasyki, po zachwyt nad ostatnią nutą niosącą zawsze jasny, oczyszczający i charakterystyczny tylko dla Księcia Poetów – strażniczy przekaz.

„[…] oznacza to iż z źródła mogą pić wszyscy: wędrowcy, osły a także poeci, pod warunkiem, że wracają do źródła, to znaczy do początku. Jest ich niewielu i nie płyną z prądem, który unosi zburzone ideologie, zdruzgotane ikony – i śmieci”.

Fot. UMK

Malwina Gogulska

Publicystka zajmująca się historią literatury, szczególnie związaną z XIX wiekiem. Jej pasją jest epoka romantyzmu i niuanse konstytuowania się polskiej tożsamości w tym okresie. Interesuje się też pamiętnikarstwem, popkulturą oraz tolkienistyką.

Czytaj więcej artykułów tego autora

Czytaj również